Prut i Czeremosz, znane prawie każdemu Polakowi z pewnej popularnej pieśni dwie rzeki. Rzeki Pokucia miejscami rwące, pełne niespodzianek, wielce malownicze, rzeki niepowtarzalne, jakich nie spotka się chyba nigdzie na świecie. Rzeki kojarzące się nieodparcie z dawnymi czasami i historią polskich kresów. I płynąca przez Podole potężna w porównaniu z polskimi rzekami, rzeka Dniestr, do której wpadają Prut i Czeremosz. … Ale, ale zacznijmy od początku.
Pomysł zorganizowania wyjazdu na kresy wschodnie dawnej Rzeczypospolitej przewijał się już od dłuższego czasu w naszym tarnowskim środowisku elektryków. Zamiar został zrealizowany przez tarnowską organizację SEP – zarówno przez Koło działające przy Zakładzie Energetycznym Tarnów jak i również przez Oddział w Tarnowie, którego Prezes kol. Władysław Bochenek był klamrą spinającą organizację wyjazdu. Pilotem wycieczki była Pani Aleksandra Swiderska, która od wielu lat organizuje ciekawe wyjazdy za naszą wschodnią granicę dla wielu różnych osób, szkół, zakładów pracy i organizacji.
W środę 28 czerwca po południu 45 osobowa grupa po zaczarterowaniu na pokładzie autobusu, wyruszyła z parkingu przy ul. Lwowskiej spod Zakładu Energetycznego Tarnów w kierunku Rzeszowa, który był pierwszym celem naszego wyjazdu. Nie mogło przecież jak zwykle w wycieczkach organizowanych przez SEP zabraknąć akcentów technicznych. Tym razem zwiedzaliśmy elektrociepłownię w Załężu po Rzeszowem. Przemili gospodarze zanim zaczęliśmy zwiedzanie wyposażyli całą grupę w kaski ochronne, które nie tylko były elementem BHP, ale również przydawały uroku wielu osobom a szczególnie naszym paniom.
Na terenie zwiedzanego zakładu mieliśmy okazję podziwiać pod trzystumetrowy komin obwieszony wieloma antenami, zakładową dyspozycję ruchu, potężne kotły, które dostarczają miastu ciepło, chłodnie kominowe i zbiorniki wody, turbiny parowe, transformatory, bunkry węglowe, młyny kulowe poddawane w tym okresie przeglądom i remontom oraz różnego rodzaju elementy wyposażenia i sterowania elektrociepłowni. Świadectwem nowoczesnego wyposażenia, szczelnych systemów nawęglania, odprowadzania popiołów i spalin była wszechobecna czystość, która przewartościowała wyobrażenie niejednej osoby o pracy w elektrociepłowni, kojarzącej się zwykle z wszędobylskim kurzem i pyłem. Brak kurzu i pyłu jest dowodem na to, jak duży postęp technologiczny w ostatnich latach przechodzą na nasze ciepłownie i elektrociepłownie, jest świadectwem tego, że pomimo obiektywnych trudności nasza polska energetyka potrafi rozwijać się i modernizować.
Tą drogą, jeszcze raz, należy podziękować rzeszowskim energetykom, za możliwość zwiedzenia ich zakładu pracy.
Po smacznej kolacji spożytej w uroczym zajeździe za Jarosławiem pomknęliśmy przez rozświetlony, położony w dolinie Sanu i na wzgórzach Przemyśl. Po drodze do Kamieńca Podolskiego zabieramy dwa przepiękne dzwony wykonane przez znaną przemyską ludwisamię Felczyńskich. Dzwony te wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie i emocje u uczestników naszej wyprawy. Przejście graniczne Medyka-Szeginie przebywamy w miarę sprawnie i bez zakłóceń, aby znaleźć się na mało znanej dla wielu Ukrainie. Jedynym nocnym akcentem naszej wycieczki było przekazanie darów dla dzieci, które przy okazji naszego wyjazdu zostały zabrane z Tamowa. Dary te odebrał polski ksiądz pracujący na Ukrainie, a przekazanie odbyło się pod bacznym ale czujnym okiem miejscowej policji.
Po nocnej jeździe autobusem Kamieniec Podolski powitał nas słoneczną pogodą. Kamieniec Podolski jest znanym prawie wszystkim z Trylogii Henryka Sienkiewicza miejscem, gdzie jedna z głównych jej postaci, Jerzy Michał Wołodyjowski walczył przeciw Turkom i gdzie oddał życie za Najjaśniejszą Rzeczypospolitą, grzebiąc się ze współtowarzyszami pod minami wysadzonej przez siebie twierdzy.
Po zakwaterowaniu w hotelu Xsenia – najlepszym w mieście – położonym kilkaset metrów od kamienieckiej twierdzy i spożyciu tam śniadania, udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Sam Kamieniec Podolski jest położonym fantastycznie miastem. Opasany wstęgą rzeki Smotrycz o stromych, skalistych kilkudziesięciometrowych brzegach stanowi samo w sobie niedostępną prawie wyspę, która łączy się ze „stałym lądem” skalistym, wąskim na kilka metrów przesmykiem, przechodzącym u stóp kamienieckiej twierdzy. Niezwykłe walory obronne tego miejsca sprawiły, że powstało strategiczne miasto będące jedną z najważniejszych twierdz Rzeczypospolitej, która w owych czasach stanowiła przedmurze chrześcijaństwa.
Praktycznie zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od kamienieckiej katedry. Akurat w tym dniu, 29 czerwca przypadało Święto Apostołów Piotra i Pawła będące świętem patronalnym katedry. Mogliśmy uczestnicząc we Mszy Św. przeżywać ją jak w kraju, bo kazanie i liturgia była sprawowana po polsku. Aż dziw bierze, że tak daleko za naszą wschodnią granicą sięgają polskie wpływy kulturowe. A może nie należy się temu dziwić, skoro katedralna Kaplica Pocieszenia Najświętszej Marii Panny posiada zapis o wieczystych Mszach Św. za duszę Jerzego Michała Wołodyjowskiego?
W tym dniu mogliśmy również podziwiać kolorową, przyozdobioną wieloma sztandarami i feretronami procesję, która dostojnie opasała katedrę.
Kamieniecką katedrę dotykały różne koleje losu. W czasach niewoli tureckiej przez dwadzieścia siedem lat pełniła funkcję meczetu, zaś w okresie władzy sowieckiej była muzeum ateizmu. Dzisiaj można ją rozpoznać z daleka po minarecie pobudowanym przez Turków. Jest to jedyny taki architektoniczny przypadek bodajże w Europie, a na pewno na wschód od rzeki Bug.
Fantastycznym przewodnikiem po Kamieńcu był mieszkający tam Pan Stanisław, który z wielkim znawstwem opowiadał nam historię miasta i jej mieszkańców – o bogactwie kulturowym miasta nich świadczy fakt. że zamieszkiwali je Polacy, Rusini. Ormianie i Żydzi zgodnie współgospodarząc miastem. Podczas spaceru zwiedziliśmy rynek z ratuszem, odbudowujący się kościół ormiański, budynek pełniący funkcję cerkwi, a wreszcie twierdzę kamieniecką. Sama twierdza składa się z dwóch części, tzw. zamku górnego, który stał się ruiną po sławetnej śmierci pułkownika Wołodyjowskiego i zamku dolnego, którego obronne mury z basztami można podziwiać współcześnie. Architektura twierdzy i jej położenie w zakolu rzeki Smotrycz budzą w każdym przybywającym do miasta bardzo duże zainteresowanie i podziw dla średniowiecznej wojskowej sztuki inżynierskiej.
Po smacznym i obfitym posiłku kolejna niespodzianka. Ośmiogodzinny rejs statkiem po Dniestrze do Bakoty – nieistniejącej już dziś miejscowości zalanej wodami Dniestru, spiętrzonego wybudowaną na nim tamą. Podczas długiego rejsu szeroką, czasami do prawie dwóch kilometrów rzeką, towarzyszyły nam przepiękne widoki od płaskich łąkowych połaci lądu z pasącym się bydłem i stąpającymi przy brzegu bocianami, przez zalesione strome stoki z wzbijającymi się w powietrze kormoranami, po strome, skaliste wręcz klifowe, kilkudziesięciometrowe brzegi. Będący do naszej dyspozycji statek tętnił muzyką, która zachęcała uczestników wyjazdu do tańca i wesołej zabawy, z której wiele osób nie omieszkało skorzystać.
Do Bakoty docieramy o zachodzie słońca. Po przybiciu do brzegu, nastawieni bardziej turystycznie uczestnicy udali się w pośpiechu stromą górską ścieżką na piętrzący się kilkaset metrów nad Dniestrem brzeg rzeki zaznaczony krzyżem, gdzie kiedyś jak mówi historia znajdował się monastyr. Gasnące promienie zachodzącego słońca były nagrodą dla tych wszystkich, którzy nie szczędzili wysiłku i nóg by zobaczyć ten niezwykły, wprost cudowny widok. Zachód słońca nad Bakotą.
Naprawdę wspaniałe widowisko!!!
Nie dziw, że w średniowieczu kwitło tutaj monastyczne życie, czego dowodem były mijane przez nas. przy ścieżce wiodącej pod krzyż, wykute w skale pieczary, w których mieszkali mnisi poddający się kontemplacji nad życiem, przemijaniem i śmiercią. Źródełko bijące na stokach brzegu dawało ożywczą, zdrową i smakowitą wodę.Niektórzy z nas mieli okazję ją spróbować. Ale …strome podejście nie było zbyt przyjazne dla wszystkich . Doświadczyła tego pewna dama naszego towarzystwa, od tej pory noszona na rękach przez kilku dziarskich panów i pewien szalony młodzian będący źródłem tumultu, który po ponownym wejściu na statek wyglądał niczym uciekinier spod rąk dzikich i krwawych siepaczy zaporoskich hajdamaków oraz pewien gentleman utykający od tej pory na nogę i leczący obolały tors.
Powrót nocą statkiem był również niezapomnianym przeżyciem. Półnagi szyper stojąc cały czas na dziobie statku czuwał nad naszym bezpieczeństwem, wskazując sternikowi niezawodnie kurs. Lekka bryza owiewała przebywających na pokładzie i zapatrzonych w ciemną rzekę, bardziej wytrwałych uczestników rejsu. Daleko po północy dotarliśmy do miejsca kotwiczenia statku, skąd autokarem wróciliśmy do Kamieńca Podolskiego. Następnego dnia po obfitym i smacznym śniadaniu, nie czując specjalnie trudów drugiej już zarwanej nocy, ruszyliśmy pod wodzą Pana Stanisława na zwiedzanie Podola. Trasa wiodła urokliwymi kresami przedwojennej Rzeczypospolitej. Jadąc w kierunku Chocimia przekroczyliśmy dawny most graniczny na Zbruczu niedaleko miejsca gdzie wpada on do Dniestru i gdzie zbiegały się trzy przedwojenne granice – polska, rumuńska i sowiecka. Tuż za mostem granicznym minęliśmy słynne Okopy Świętej Trójcy, wybudowane z polecenia króla Jana 111 Sobieskiego przez Hetmana Wielkiego Koronnego Stefana Jabłonowskiego w 1692 r. spełniające obronną rolę przeciw Turkom. W czasach Konfederacji Barskiej miejsce to wsławiło się podczas walk z Rosjanami zaciętą i krwawą obroną pod wodzą Kazimierza Pułaskiego. Przejeżdżając mogliśmy podziwiać pozostałości dwóch bram – resztki umocnień obronnych. Wąskimi i niezbyt dobrymi drogami – zresztą na Ukrainie nawet drogi główne z reguły odbiegają od naszych uważanych za fatalne – docieramy do miejscowości Krywcza. Krywcza słynie z ciekawej jaskini. Sama miejscowość wydaje się zabitą tzw. deskami wioską, o której chyba wszyscy zapomnieli. Przejeżdżające przez dość pokaźnych rozmiarów bród na rzece, miejscowe samochody marki Łada, które jeszcze nie tak dawno krążyły również po naszych polskich drogach, maleńkie jak na polskie warunki zaprzęgi konne z równie niewielkimi konikami, czy poprowadzone na drewnianych słupach wyglądające wręcz archaicznie sieci energetyczne z dziwnie poskręcanymi na nich „drutami”, były świadectwem tego zapomnienia. Spotykane po drodze, nie tylko w tym miejscu sieci, wywoływały często w niejednym z uczestników wycieczki zawodowe zainteresowanie i przyprawiały w „nieogarniony podziw jak to działa”. Pomimo tego, wszystko to dodaje tej miejscowości jakiegoś niepowtarzalnego uroku.
U wejścia do jaskini czekała zawodowa przewodniczka, która zanim wprowadziła nas do jaskini zmierzyła nas surowym wzrokiem i przestrzegła przed dotykaniem lamp i kabli instalacji elektrycznej, mówiąc o możliwości porażenia prądem elektrycznym. Wiele osób jako fachowcy sprawnie oceniło stan techniczny istniejących urządzeń i zawierzyło jej na słowo ocalając tym samym potrzebne jak na razie życie. Wiszące miejscami na przewodach skorodowane oprawki z wkręconymi zwykłymi żarówkami nie znalazły swojego amatora, który chciałby przy nich pomajstrować.
Sama jaskinia okazała się ciekawym obiektem powstałym w piaskowcowych skałach poprzetykanych błyszczącymi minerałami, stad często jaskinia ta zwana jest diamentową. Ciekawe formy naciekowe i skalne budziły duże zainteresowanie u zwiedzających. Przypominały jakieś zwierzęta i ptaki takie jak choćby na przykład sokoła bądź orła, czy sowę. Również ucho skalne przynoszące dotykającym je jak twierdziła przewodniczka szczęście. Kręte korytarze o niskich sklepieniach, ciągnące się nawet do około pół kilometra, mogły nadwyrężyć niejednej steranej życiem osobie kręgosłup. Malownicze komory jaskini rozbłyskujące od czasu do czasu minerałami, przyozdobione stalaktytami i sama forma skalna jaskini.
Tego dnia naszym kolejnym celem była twierdza Chocim spełniająca również w średniowieczu funkcję komory celnej na Dniestrze. Miejsce to wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk. raz Chocim należał do Polski, innym razem do Mołdawii, czy do Turcji. Malownicza twierdza położona bezpośrednio nad samym Dniestrem była świadkiem wielu bitew, również często ważnych dla Polski. Szkolnym przykładem niech będzie rok 1621, gdy wojska polsko-litewskie pod wodzą hetmana Karola Chodkiewicza pokonały tureckie wojska, czy zwycięstwo również nad Turkami Jana 111 Sobieskiego z 1673 roku. Sama twierdza, obecnie odrestaurowywana stanowi, przykład wdzięcznej architektury. Strome mury, z wieloma wieżami, z dziedzińcem z głęboką studnią sięgającą poziomu Dniestru, z kościołem pod wezwaniem Św. Mikołaja, czy obszernymi podziemiami budzi w oglądających dużą ciekawość. Mury nieczynnego obecnie kościoła nastroiły serca niektórych tak. że padła propozycja aby coś zaśpiewać. Szybko podjęto decyzję i zaśpiewano, jak przystało na miejsce sprawowanego tutaj niegdyś kultu, pieśń religijną, być może nie śpiewaną tutaj od setek lat. Pieśnią tą była współczesna „Czarna Madonna” tak ulubiona przez naszego Ojca Świętego Jana Pawła II, która w tych grubych i potężnych murach brzmiała pięknie i dostojnie ożywiając je przez chwilę.
Do Kamieńca Podolskiego powróciliśmy późnym południem. Bardziej wytrwała część osób udała się na zwiedzanie katedry pod wodzą Pana Stanisława, będącego jednocześnie kościelnym w tej pochodzącej z XV w. świątyni.
Nadzwyczaj ciekawe opowiadania naszego przewodnika przybliżyły słuchaczom historię katedry i miejscowych Polaków. W samej katedrze można zobaczyć wiele różnych elementów świadczących ojej związkach historycznych i współczesnych z Polską i polską kulturą. Można było dostrzec również związki z naszą tarnowską ziemią. Była nią tablica informacyjna sporządzona w języku ukraińskim, ukazująca również na zdjęciach postać błogosławionej Matki Teresy Ledóchowskiej związanej z niezbyt odległą od Tamowa Lipnicą Murowaną.
Na zakończenie zwiedzania grupa weszła na wierzę minaretu kamienieckiej katedry i udała się pieszo do hotelu, gdzie czekała na nas wystawna kolacja. Kolacji towarzyszyła miejscowa orkiestra, która bawiła uczestników wycieczki i świętującą zakończenie szkoły ukraińską młodzież. Wspólna zabawa przerodziła się w ciągnące się do późnych godzin nocnych rozmowy.
Ukraina, kraj wielu dysproporcji i niespodzianek potrafi zaskakiwać nieoczekiwanymi zdarzeniami. Jednym z nich była wizyta, jaką przedstawiciele naszej wycieczki na czele z Prezesem Tarnowskiego Oddziału SEP kol. Władysławem Bochenkiem złożyli na zaproszenie tutejszego pasterza Diecezji Kamieniecko-Podolskej ks. Biskupa Leona Dubrawskiego. Gospodarz spotkania okazał się bardzo miłym, otwartym i bezpośrednim człowiekiem. Złożona wizyta unaoczniła jak bardzo kulturowo związany jest z Polską kamieniecki kościół, podnoszący się tutaj dosłownie jak feniks z popiołów z sowieckiej niewoli, oraz jak wielkie znaczenie ma każda nawet drobna pomoc wyświadczona mu przez przemierzających kresy Polaków. Na marginesie należy powiedzieć, że tutejsza diecezja została restytuowana 16 stycznia 1991 roku przez Ojca Świętego Jana Pawła II.
W tym czasie gdy towarzystwo bawiło się w najlepsze lub odpoczywało, nasz wspaniały autokar zasponsorowany przez właściciela firmy przewozowej pędził pod wodzą naszej przewodniczki Pani Aleksandry ku polskiej granicy wioząc dzieci szkolne z Kamieńca Podolskiego udające się na wakacje do Polski. Rankiem następnego dnia. po zarwanej kolejnej nocy. wiele osób z niedowierzaniem zobaczyło ponownie autokar pod oknami hotelu, skąd po wczesnym śniadaniu około godziny ósmej ruszyliśmy w sobotni pochmurny poranek w górskie rejony Bieszczadów Wschodnich. Trasa przejazdu wiodła przez Czemiowce. Kołomyję i Delatyń do Jaremczy. Jadąc mogliśmy podziwiać widoczne wyłaniające się z oddali północne stoki Karpat Wschodnich.
Jaremcza przywitała nas mgłami i przelotnymi opadami. Po zakwaterowaniu czekając na przygotowanie posiłku prawie z marszu udaliśmy się na zwiedzanie sły nnej w przedwojennej Polsce miejscowości wypoczynkowej Worochty – odległej o kilka kilometrów od Jaremczy. Tu podziwialiśmy wezbrane opadami deszczu wody Prutu i słynne wodospady, które na niejednym z uczestników sprawiły duże wrażenie. Stojąc obok czuło się moc rozszalałej, pędzącej po ogromnych głazach rzeki. Jak na miejscowość turystyczną przystało i tutaj natrafiliśmy na miejscowe „Krupówki” wzdłuż, których rozłożyły się stragany z różnymi i wielobarwnymi towarami miejscowego rękodzieła. Po dokonaniu zakupów pamiątek udaliśmy się z powrotem do Jaremczy na dawno oczekiwany obiad.
Pomimo zmiennej pogody, większość uczestników po posiłku, udała się na dalsze zw iedzanie doliny Prutu. Najliczniejsza grupa pod wodzą naszej pilotki Pani Aleksandry i w towarzystwie miejscowego przewodnika udała się autokarem na przełęcz Jabłoniecką. zaś czteroosobowa grupa szturmowa w osobach kol. Kazimierza Pasierba. Romana Szymkowiaka. Wiesława Cicha i Jurka Zgłobicy udała się w góry w towarzystwie drugiego przewodnika na krótką, ale ciekawą wycieczkę. Pomimo mglistej pogody odkrywające się od czasu do czasu widoki dawały przedsmak tych wspaniałych przecież gór. Głęboko wcięta dolina Prutu, strome stoki, skaliste zbocza, ostańce skalne i nawet jaskinie szczelinowe dostarczyły wielu wrażeń naszym SEP-owskim górołazom. Jedną z takich jaskiń i Skałę Dobosza – miejscowego Janosika – mogliśmy zwiedzić i obejrzeć z bliska.
Obie grupy spotkały się wieczorem w miejscu zakwaterowania, gdzie każdy spędzał czas w sposób przez siebie zorganizowany.
Praktycznie ostatni dzień wycieczki był dniem dojazdowym do domu. Niedzielny poranek niektóre osoby spędziły klasycznie, ale nad wyraz oryginalnie. Według uzyskanych od gospodarzy informacji okazało się, że mieszka w Jaremczu polski ksiądz. Pomimo porannego zmęczenia dość liczna grupa osób udała się we wskazane miejsce, gdzie okazało się, że podane informacje nie są ścisłe.
Skończyło się na zabawnym incydencie, gdzie miejscowy kapłan specjalnie dla naszej grupki odprawił Mszę Św. Dziękujemy mu za to, gdyż wyrwany ze snu przez „siłą wyższą”, odprawił ją pomimo zmęczenia spowodowanego późnym powrotem od swoich rodziców, gdzie jak nam oznajmił obchodził święto swojego patrona Św. Pawła. Jak mówi stare przysłowie nie ma tego co by na dobre nie wyszło”. Po zwiedzeniu budujących się obiektów parafii gotowej również w bardzo dobrych warunkach przyjmować wieloosobowe grupy, również takie jak nasza i po spożyciu śniadania udaliśmy się w dalszą drogę. Przez Stanisławów i Truskawiec, gdzie cała grupa spędziła kilka relaksowych godzin, pędziliśmy co koń mechaniczny wyskoczy na przejście graniczne w Medyce. W miarę sprawnie jak na wschodnie zwyczaje, a tam czas biegnie nieco inaczej niż u nas. przekroczyliśmy naszą wschodnią granicę i bezpośrednio przez Dębicę, gdzie opuściło nas miejmy nadzieję nie na zawsze kilka osób. dotarliśmy daleko po północy zmęczeni, ale pełni wrażeń do naszego rodzinnego miasta Tamowa.
Cała ta bardzo interesująca, czasami zaskakująca w różne akcenty i wydarzenia wycieczka trwała cztery i pół dnia tj. od 28 czerwca do 2 lipca 2006 r.
Na koniec należy podziękować wszystkim tym, którzy choćby w jak najmniejszym stopniu przyczynili się do zorganizowania tego pełnego emocji i wrażeń wyjazdu, oraz życzyć wszystkim spotkania na kolejnej wycieczce organizowanej przez SEP.
Wrażenia i wspomnienia z wycieczki opisał Zgłobica Jerzy.